Ideologia w starciu z polityką
czyli
co jest nie tak z Realpolitik?
Autor tekstu: Mateusz Banasik
Ostatnio w naszym kraju coraz bardziej „masowo” myśli się o politycznych wydarzeniach. Nie chodzi mi oczywiście o polskie politykowanie przy rodzinnym stole, gdzie każdy na polityce zna się najlepiej; raczej zauważam wzrost politycznej świadomości moich rodaków, która kiełkuje na mniej lub bardziej (ale jednak) racjonalnym gruncie. Stąd choćby obecna popularność rozchwytywanego geopolityka dra Jacka Bartosiaka, który powoli osiąga status celebryty myśli politycznej (to nie zarzut – uwielbiam jego wykłady i życzę mu dalszych sukcesów w edukowaniu nas). Takie myślenie o polityce przede wszystkim koncentruje się na tym, czego nie widać – a więc polega na odkrywaniu prawdziwych motywów uczestników politycznej sceny, będących niejako za zasłoną oficjalnej wykładni.
Znamy to: Amerykanie napadli na Irak by zabezpieczyć swoje bezpieczeństwo energetyczne a nie by przynieść cierpiącemu pod straszliwą tyranią dyktatora Saddama Husseina narodowi irackiemu wolność i demokrację; Unia Europejska to sposób Niemiec na ich hegemonię w Europie a nie oaza wiecznej szczęśliwości bratnich narodów, itd. I bardzo dobrze, że tak myślimy bo wiele z tych rozumowań wydaje się być niedalekich od prawdy. Poza przyjemnością czysto poznawczą, takie myślenie o polityce daje też zadowolenie intelektualne: oto uzyskujemy dostęp do „głębszej” rzeczywistości, nie zwiodą nas błyskotkami, czujemy się przebiegli niczym Don Pedro z krainy Deszczowców. I znów, nie ma w tym nic złego, ale…
Pod wpływem niedawnych wydarzeń w Polsce naszła mnie – takiego właśnie intelektualnego „spryciarza” – refleksja nad tym, czy takie myślenie nie wypacza rzeczywistości, odmawiając wszelkiej ideologii miana samoistnego bytu i celu działania, a nie tylko jego środka. Powie ktoś: bzdura, wiadomo, że każda ideologia maskuje czyjeś interesy, ekonomiczne, polityczne czy jakiekolwiek inne. Stanisław Michalkiewicz uczy, że rdzeniem programu NSDAP było pozabijanie wierzycieli Niemiec gdyż było to tańsze niż spłacanie wielomiliardowych długów nałożonych na ten kraj po Wielkiej Wojnie, zaś cała reszta to tylko technikalia mówiące jak to zrobić. Dla podejrzliwego umysłu brzmi to przekonująco.
Jak zatem wytłumaczyć fakt, że w krytycznych dla Niemiec latach 1942 – 1944 eksterminacja Żydów, Słowian i innych narodów uznanych za podludzi, nabrała niespotykanego wcześniej tempa, mimo, że racjonalnym zdawałoby się nadanie najwyższego priorytetu wysiłkowi wojennemu? Adolf Eichmann w podczas swego procesu w Izraelu wprawdzie skarżył się, że „Wehrmacht wciąż zabierał mi pociągi”; tym niemniej jakieś pociągi przecież miał a nie były one przeznaczone na cele wojenne. Niestrudzony w swoich wysiłkach wprowadzenia wojny totalnej dr Josef Goebbels (co najmniej od 1942 roku jest to leitmotiv jego dzienników!) nie narzekał na to, że eliminacja niepożądanej ludności marnuje niemieckie zasoby, które mogłyby zostać wykorzystane dla zwycięstwa. Czy da się takie postępowanie wyjaśnić w kategoriach nieideologicznych? To nie jest pytanie retoryczne, naprawdę chciałbym usłyszeć przekonujące odpowiedzi.
Wróćmy jednak do współczesnej Polski. Powyższym przydługim wprowadzeniem chciałem pokazać (głownie samemu sobie) intelektualny klucz do rozwiązania zagadki, która nie daje mi spokoju od kilku tygodni: dlaczego rząd PiS (czytaj: Jarosław Kaczyński) uwikłał się w całkowicie nieistotny z technicznego (utrzymania się u władzy) punktu widzenia, ideologiczny spór o dopuszczalność prawną aborcji? Kaczyński jest przede wszystkim najwybitniejszym w Polsce politykiem, wirtuozem tego, czym polityka być powinna czyli uzyskiwaniem sankcjonowanego prawnie wpływu na rzeczywistość. Ponadto jego korzenie, od których nigdy się nie odciął – ba! – z których na pewno jest dumny, dalekie są od narodowo-katolickiej tożsamości i rzeszy jej bojowników których dla uproszczenia będę tu nazywał „zawodowymi katolikami”. Sam zresztą w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia twierdził, że partie takie jak ZChN są najkrótszą drogą do dechrystianizacji Polski.
Można na to odpowiedzieć w ten sposób: przecież PiS doszedł do władzy właśnie na plecach zawodowych katolików i w ten sposób spłaca część zaciągniętego wobec nich długu; ale czy to jednak prawda? Nawet wśród szeroko rozumianych sympatyków „prawicy” (nie wchodźmy teraz w spór czy PiS jest partią prawicową, czy nie) relatywnie niewielu jest ultrasów chcących polec za aborcję (czyli wprowadzić jej bezwzględny zakaz nawet kosztem utraty władzy i niezrealizowania innych postulatów). Ot, oceniam, że w Polsce są to społeczności powiązane ideowo z toruńską rozgłośnią, zwolennicy Grzegorza Brauna, czy inne fundamentalistyczne środowiska katolickie. To zaledwie część tych, którzy głosowali na PiS. Skąd więc taka wola ze środowiska Jarosława Kaczyńskiego do frontalnego starcia?
I znów: można odpowiedzieć, że obecna władza nie spodziewała się tak silnego odporu społecznego i stąd taka decyzja. Cóż, wspomniany już Stanisław Michalkiewicz uważa, że w czarnych marszach bierze udział wyłącznie „żydokomuna” i „wyzwolone panie”; przykro mi, Panie Stanisławie, ale akurat w tym przypadku nie ma Pan racji: sam znam osoby, które uczestniczyły w czarnym proteście jak i marszach ku czci Żołnierzy Wyklętych. Nieprzyjmowanie tego faktu do wiadomości to samooszukiwanie się czyli planowanie politycznych posunięć bez należytego rozpoznania przeciwnika. Czy tak samo myśli Jarosław Kaczyński? Ja w to nie wierzę. Jak zatem, jeśli nie ideologicznie, można uzasadnić takie fundamentalistyczne postępowanie obecnej władzy w kwestii całkowitego zakazu aborcji? Co kryje się pod fasadą obrony wartości? Dla mnie jest po prostu niewytłumaczalne: czemu PiS poszedł na zderzenie, na które wcale nie musiał iść; zderzenie, które z ludzi obojętnych, lub nawet neutralnie życzliwych obecnej ekipie rządzącej uczyniło sobie wrogów? Jak to zatem jest z tą ideologią – zawsze ma drugie dno, czy czasem sama w sobie jest celem polityki? Zapraszam każdego „spryciarza” do poszukiwania odpowiedzi.