Parada błędów logicznych – ekwiwokacja
czyli
znajże kontekst, mocium panie
Autor tekstu: Bart
Niniejszym wpisem rozpoczynam cykl, w którym będę „po ludzku” opisywał najczęstsze błędy w rozumowaniu oraz chwyty erystyczne. Zaczynam od jednego z moich ulubionych błędów – od ekwiwokacji.
Jest to jedno z tych pojęć, które lepiej wyjaśnić przez podanie przykładu, niż definicji. W przykładach ekwiwokacji można zaś przebierać jak w ulęgałkach – od najprostszych i wręcz banalnych po subtelne i nieoczywiste. Zacznijmy od jednego z tej pierwszej kategorii.
- Zamek mi się zaciął…
- Tak to bywa ze średniowiecznymi budowlami.
Sprawa jest już chyba jasna, nieprawdaż? Z ekwiwokacją możemy mieć do czynienia w przypadku słów, które mają więcej niż jedno znaczenie. Jeśli użyjemy takiego słowa w niewłaściwym kontekście, dochodzi do nieporozumienia. W powyższej wymianie zdań słowo zamek zostało użyte dwa razy w dwóch różnych znaczeniach, lecz jeden z dyskutantów najwyraźniej przez cały czas miał na myśli tylko jedno z tych znaczeń – zamek w sensie budowli obronnej, podczas gdy zaciął się zamek w drzwiach (być może w drzwiach do zamku 😉 ).
Mamy zatem definicję. Ekwiwokacji dopuszcza się osoba, która wieloznaczne słowo użyte w wypowiedzi w przynajmniej dwóch znaczeniach traktuje jako użyte w jednym i tym samym znaczeniu. Przykład z zamkiem był oczywiście prosty, jeśli nie prostacki, lecz dalsze przykłady pokażą, iż popełniając błąd ekwiwokacji ludzie niejednokrotnie próbują dowodzić słuszności całkiem istotnych tez.
- Wierzę, że mi się uda!
- No widzisz, zawsze powtarzałem, że tak naprawdę nie ma ludzi niewierzących.
To typowo polski problem. Anglicy mają na tę okoliczność dwa słowa: faith (wiara religijna, metafizyczna) i belief (przekonanie graniczące z pewnością). Po polsku można zarówno wierzyć w Boga, jak i wierzyć w możliwość osiągnięcia sukcesu. Słowo brzmi w obu przypadkach tak samo, lecz oznacza co innego.
Kolejnym przykładem jest siła odśrodkowa. Zdarza się, że ktoś mniej obeznany w naukach ścisłych wyczyta w podręczniku do fizyki, iż jest to siła pozorna. Stąd wysnuje wniosek, iż nie istnieje coś takiego, jak siła odśrodkowa. Pomimo jej rzekomego nieistnienia nasz bohater zsiadając z rozpędzonej karuzeli przekona się boleśnie, że coś jednak jest na rzeczy.
Powodem są różnice w potocznym i ścisłym znaczeniu pewnych słów. W życiu codziennym, jeśli coś jest „pozorne”, to znaczy, że de facto nie zachodzi i nie warto się tym zajmować. W fizyce to słowo ma nieco inne znaczenie. Podobnie zresztą rzecz się ma np. z liczbami urojonymi (znaczenie matematyczne), które bynajmniej nie nazywają się tak dlatego, iż ktoś je sobie uroił (znaczenie potoczne).
Ten sam problem nie omija nauk humanistycznych.
Marek zakłada, że źródłem wrażeń zmysłowych jest istniejąca obiektywnie materia, jest zatem materialistą. Stąd wniosek, iż Markowi w życiu chodzi głównie o pieniądze i stan posiadania.
W tym przypadku materializm jako pogląd filozoficzny został zrównany z materializmem jako postawą życiową. Czyli mamy tutaj podobny konflikt, jak w poprzednim przykładzie – znaczenie naukowe contra znaczenie potoczne.
Nieco bardziej subtelny przykład dotyczy filozoficznych rozważań nad dobrem i złem. Otóż istnieje pogląd, iż zło jest pojęciem pozytywnym. Kto w tym momencie się obruszył, wpadł tym samym w pułapkę ekwiwokacji – adekwatną do przedstawionych powyżej. W filozofii „pojęcie pozytywne” oznacza co innego, niż w języku potocznym.
Najczęściej myśli się o złu jako o braku dobra. Dobro istnieje samo z siebie, natomiast zło jest tam, gdzie dobra zabrakło. Można jednak odwrócić tę zależność i dobro określić jako brak zła. To z pojęć, które istnieje „samodzielnie”, zwane jest „pozytywnym” – co nie znaczy, że „dobrym”. Adepci nauk filozoficznych zechcą mi wybaczyć uproszczenia, ale to nie ma być traktat naukowy 😉
Na zakończenie dłuższy przykład związany z tematem, który od zawsze wywołuje spory i budzi emocje. Chodzi o różne orientacje seksualne i używane do określania ich dwa słowa: naturalny i normalny (a także ich zaprzeczenia: nienaturalny i nienormalny). Każde z tych słów może być rozumiane na różne sposoby, co w rozmowie powoduje często istny galimatias. Przeanalizujmy każde z nich, by sprawdzić, jakie mogą być różnice między tym, co mówi jedna osoba, a tym, co słyszy druga.
Jednym z elementów sporu jest kwestia, czy np. homoseksualizm jest naturalny, czy nie. Jedna frakcja twierdzi, że jest naturalny, gdyż występuje w naturze. Druga utrzymuje, że nie jest naturalny, bo naturalny dla każdego żywego organizmu jest instynkt utrzymania ciągłości gatunku, czemu homoseksualizm w sposób oczywisty nie sprzyja. Ekwiwokacja polega tu na różnym rozumieniu pojęcia naturalny przez każdą ze stron. Dlatego w świecie idealnym każdą dyskusję należałoby rozpocząć od uzgodnienia definicji używanych pojęć.
Jeśli do tego dochodzi fakt, że słowo naturalny nacechowane jest pozytywnie, zaś nienaturalny jest odbierane raczej jako określenie pejoratywne, to możliwości porozumienia spadają niemal do zera.
Jeszcze większy kłopot jest ze słowami normalny / nienormalny. Normą w naszym gatunku jest heteroseksualizm, ale słowo nienormalny oprócz neutralnego znaczenia odstający od normy ma potoczne znaczenie nacechowane negatywnie, o czym chyba nikogo przekonywać nie trzeba. Homoseksualista zatem ma prawo do oburzenia, gdy ktoś go nazwie nienormalnym, choćby tamten miał na myśli wyłącznie formalne znaczenie tego określenia i nie chciał nikogo urazić (sam zresztą jednak prawdopodobnie poczuje się urażony, gdy ktoś wyrazi adekwatną opinię o np. celibacie).
Wreszcie pozostaje słowo choroba. Można zauważyć ciekawe zjawisko. Z medycznego punktu widzenia zarówno homoseksualizm, jak i ciążę trudno nazwać chorobą. Jednak pewne środowiska do każdego z tych stanów stosują najwyraźniej inną definicję choroby. Jedna frakcja domaga się refundowanej aborcji (a wszak refunduje się leki, czyli środki stosowane przeciwko chorobom) stojąc jednocześnie twardo na stanowisku, że z homoseksualizmu leczyć się nie trzeba i nie powinno. Druga frakcja z kolei ochoczo głosi, iż ciąża nie jest chorobą, ale z homoseksualizmu leczyłaby nawet przymusowo (naturalnie dla dobra samych zainteresowanych). Pokusa, by nagiąć pewne definicje i dostosować je do własnych poglądów, jest tak silna (oraz – naturalna!), że często wręcz nieuświadamiana.
Kiedy w dyskusji pojawia się ekwiwokacja, może być tak, że obie strony mają rację (każda w ramach tego znaczenia spornego słowa, w jakim go użyła), obie nie mają racji, lub rację ma jedna z nich. Bez rozbrojenia ekwiwokacji dalsza dyskusja nie ma sensu, gdyż każdy mówi o czymś innym. Zatem: uzgodnienie definicji i kontekstów. „I wszystko będzie cacy”.
Taki sposób dyskutowania nie stanie się niestety powszechny dopóty, dopóki gatunek Homo Sapiens nie zasłuży na nadaną samemu sobie nieco na wyrost nazwę.