Sono Inglese di Gerrards Cross

Sono Inglese di Gerrards Cross

czyli

nie ma twardych uczuć

Autor tekstu: Bart

„Z pewną taką nieśmiałością” zapuszczam się na teren opanowany przez (statystycznie rzecz ujmując) nadreprezentowaną w gronie moich znajomych grupę – tłumaczy. Szlag mnie bowiem czasami trafia, gdy czytam „przetłumaczoną” książkę z koślawymi potworkami lingwistycznymi i wiem dokładnie, jak wyglądały oryginalne angielskie zdania. Filmów to nie dotyczy, bo już od lat oglądam je z napisami oryginalnymi (chodzi tylko o język angielski).

Moim zdaniem ważniejsze jest, aby tłumacz znał dobrze język, na który przekłada, niż ten, z którego przekłada. To drugie oczywiście jest bardzo ważne, ale bez tego pierwszego z tłumaczenia wyjdzie bezładna sieczka. Dlatego nigdy bym się nie podjął tłumaczenia na angielski niczego innego niż dokumentacji oprogramowania – na tym akurat się znam. W drugą stronę jest łatwiej, bo dzięki Internetowi nie trzeba ślęczeć w bibliotece szukając idiomów.

Nie będę się tu rozwodził nad popularnymi kalkami językowymi typu actually, exactly, specific, eventually etc. etc. Wspomnę o kilku najbardziej drażniących mnie przykładach kalkowanych fraz, a następnie zaprezentuję tok myślenia, jaki towarzyszył mi podczas pisania przekładu piosenki Marka Knopflera So far from the Clyde. „Śpiewalnego” przekładu, zaznaczam – trzeba było popracować nad rymami. A co, nawet ja się mogę czasem pochwalić 😉

Zacznę od fraz tłumaczonych koślawo przez ludzi nie całkiem dających sobie radę z językiem polskim. Palmę pierwszeństwa bezapelacyjnie dzierży tu fejsbukowe Lubię to. Przyjęło się i niczym rak opanowało Internet, już nikt tego nie cofnie. A przecież kiedy widzisz nowego Mercedesa, nie mówisz „lubię go”. Mówisz: „podoba mi się”. Lubić można ciasto, pierogi, lub salceson. Wyjątkiem jest naturalnie paprykarz szczeciński, ale ja miałem nie o tym. Lubić można też coś w liczbie mnogiej: samochody, kobiety, przekładnie oburęczne francuskie po generalnym remoncie… Natomiast wpis na fejsie może się podobać. Niestety mleko już się rozlało, ignorancja wrosła w serca i zatruła krew pobratymczą.

Jeśli już o fejsie mowa, to ktoś się może przyczepić do sposobu spolszczenia nazwy tego portalu. Według mnie jest to dobry przykład naturalizacji obcego słowa. Taki los spotkał choćby klikanie czy czatowanie (nie na kogoś, tylko z kimś). Język polski zawłaszczył sobie te słowa, uformował je po swojemu, wypracował odmianę przez przypadki – i to jest moim zdaniem normalny proces. Dużo gorsze są potworki typu np. „Sopot Festiwal” (zamiast „Festiwal w Sopocie”). Koniec dygresji, wracam do tematu.

Zostańmy jeszcze przy fejsie. Ile macie „polubionych” (tfu!) stron typu: „Zaufaj mi, jestem …” ? Brytole mawiają „trust me, I’m an …” i dla nich brzmi to naturalnie. Ale czy po polsku, w prawdziwym życiu, ktokolwiek mówi w taki sposób? Mówimy: „spokojnie, jestem …”. Często dodajemy jeszcze „znam się na tym”.

Libertarianie z kolei mają problem z deptaniem grzechotników. „Don’t tread on me” to ostrzeżenie. „Nie depcz mnie” brzmi zaś groteskowo. Bardziej widzę tu coś w stylu: „Czasem nie próbuj mnie nadepnąć!”. „Nie depcz po mnie” kojarzy mi się raczej z mazgajstwem jakiegoś mięczaka, niż z niebezpiecznym gadem.

I can’t do a love song like the way it’s meant to be, śpiewa Mark Knopfler w jednej z piosenek Dire Straits. Ten popularny zwrot często bywa tłumaczony na koszmarne „w taki sposób, w jaki powinno być”. Tymczasem tu trzeba całkiem przebudować to zdanie i napisać: Nie umiem śpiewać o miłości. Albo cokolwiek innego, ale na Zeusa, nie dosłownie

Domorośli tłumacze słabo obyci z językiem ojczystym mają też problemy ze zwrotami grzecznościowymi. Czy powiedzielibyście do przybyłego gościa: „dlaczego pan nie usiądzie?” ? No właśnie. Why don’t you sit down odpowiada mniej więcej naszemu Proszę bardzo, zechce pan usiąść. Jest też forma przewrotna, obraźliwa, np. Why don’t you kiss my ass? Tu już możemy być bardziej dosłowni: A może byś mnie tak w dupę pocałował, co?

Jest pewien doskonały (zwłaszcza dla rodziców) komiks pt. Baby Blues. Po polsku ukazały się trzy części, ale przekład aż w oczy szczypie. Kiedy główny bohater znajduje banknot o sporym nominale i mówi do żony: Moglibyśmy użyć tych pieniędzy, to ja już wiem, jak to brzmiało po angielsku. I could use … tłumaczy się na polski jako Przydałoby mi się …

Z kolei kiedy o czymś opowiadamy i nie pamiętamy szczegółów, mówimy po angielsku np. there was this book, by this scientist… Po polsku natomiast nie mówimy „ten”, lecz „taki” lub „jakiś”: jest taka książka jakiegoś naukowca…

Ostatni przykład, ale chyba najbardziej rozpowszechniony. Idą Święta, więc wszyscy siądziemy oglądać „Love, actually”. All I want for Christmas is you. Jakaś straszna choroba dopadła większość tłumaczy, którzy uparcie na zasadzie cookie-cutter spolszczają to w taki sposób: Wszystko, czego chcę (ew. czego mi potrzeba) na Święta, to Ty. No ludzie kochani, kto tak mówi? Na Święta chcę (potrzebuję) tylko Ciebie! „I wszystko będzie cacy” 🙂

A teraz ćwiczenia praktyczne. Mark Knopfler parę lat temu napisał piękny utwór traktujący o wysłużonym statku, który jest przeznaczony na złomowanie. Opisuje jego ostatni rejs i smutny koniec. Zacytuję najpierw oryginał, a potem opowiem o smaczkach, które w nim się kryją i stanowią pewne wyzwanie dla tłumacza.

Ale najpierw posłuchajcie.

 

They had a last supper
the day of the beaching
She’s a dead ship sailing
– skeleton crew
The galley is empty
the stove pots are cooling
with what’s left of a stew

Her time is approaching
The captain moves over
The hangman steps in
to do what he’s paid for
With the wind and the tide
she goes proud ahead steaming
and he drives her hard into the shore

so far from the Clyde
together we’d ride
we did ride

As if to a wave
from her bows to her rudder
bravely she rises
to meet with the land
Under their feet
they all feel her keel shudder
A shallow sea washes their hands

Later the captain
shakes hands with the hangman
and climbs slowly down
to the oily wet ground
Goes bowed to the car
that has come here to take him
through the graveyard and back to the town

so far from the Clyde
together we’d ride
we did ride

They pull out her cables
and hack off her hatches
Too poor to be wasteful
with pity or time
They swarm on her carcass
with torches and axes
Like a whale on the bloody shoreline

Stripped of her pillars
her stays and her stanchions
When there’s only her bones
on the wet, poisoned land
steel ropes will drag her
with winches and engines
‘til there’s only a stain on the sand

so far from the Clyde
together we’d ride
we did ride
so far from the Clyde
together we’d ride
we did ride

Jest tu kilka rodzajów nawiązań i metafor. Da się wyczuć warstwę biblijną. Last supper to Ostatnia wieczerza. Marynarze zaś „umywają ręce”. Statek jest niejako ucieleśniany, są nawiązania do umierającego wieloryba, który kończy na cmentarzysku. Z kolei Deadship sailing to nawiązanie do Deadman walking – tak się ogłasza wymarsz więźnia z celi na egzekucję.

Kolejna zagwozdka: Wyspiarze mają mnóstwo określeń związanych z morzem i żeglugą, dla których u nas nie ma odpowiedników. Skeleton crew to podstawowy skład załogi; tu zaś ową frazę wykorzystano ponadto w grze słów. Wreszcie w angielskim statek to raczej ona. W polskim mamy wprawdzie poczciwą łajbę czy krypę, lecz tu chodzi o dumny okręt. Trzeba zmienić rodzaj żeński na męski.

Z tych wszystkich powodów nie mogłem się trzymać kurczowo oryginału. Starałem się raczej oddać klimat opowieści, zachować jej przesłanie. Nie mogłem się też zdecydować na jedną z wersji refrenu, więc daję jedną i drugą na przemian. Oto, co mi wyszło:

Ostatnia wieczerza, ostatni to rejs
Ledwie kilku marynarzy wiedzie okręt na śmierć
Pustki w kambuzie, stygnie resztka obiadu
Nikt go nie będzie już jeść

Kapitan ostatni schodzi z pokładu
Zastąpi go kat, już chwyta za ster
Wśród wichru i fal statek dumnie prze naprzód
A kat kurs obiera na brzeg

Do odległych miejsc
Ostatni to rejs
Długi rejs…

Jak dumnie ciął fale wśród mórz tego świata
Tak teraz bez lęku na ląd mężnie brnie
Załoga w zadumie słucha jak trzeszczy kil
I ręce umywa, bo wie…

Kapitan ponuro żegna się z katem
I schodzi na ziemię olejem zbroczoną
Przez cmentarzysko samochód go wiezie
Z powrotem do domu

Od Clyde daleko tak
Prowadził nas szlak
Długo tak

Wypruli mu kable, odarli ze stali
Tu nikt nie marnuje ni czasu, ni łez
Jak skrwawiony wieloryb umiera powoli
W stuku siekier czeka na kres

Maszty zwalone i sztagi zerwane
A kiedy zostanie żałosny już wrak
Stalowe postronki odciągną go na bok
Na piasku wnet wyschnie jego ślad

Do odległych miejsc
Ostatni to rejs
Długi rejs…

 

Na koniec zachęcam do przeczytania jednej z opowieści z krypty nieodżałowanego Beksy – właśnie na temat przekładów.

Patetyczny Bękart (Tomasz Beksiński)

Byłbym zapomniał! Tytuł niniejszego wpisu zobowiązuje do wstawienia jeszcze jednego materiału 😉

Comments

comments

Autor wpisu: Bart

Naczelny czasu traciciel