Smog on the water

Smog on the water

czyli

co z tą ekologią?

Autor tekstu: Bart

Żeby nie było że się wymądrzam, a sroce spod ogona wypadłem, przedstawię się: Bartłomiej Bartkowski, dyplomowany technik ochrony środowiska o specjalności: gospodarka odpadami stałymi. Praca dyplomowa: makiety urządzeń do uzdatniania wody (klarownik i akcelator). Nagroda od fundacji Czysta Woda za najlepszą pracę dyplomową w dziedzinie ochrony środowiska w 1997 roku.

Jakieś pytania?

Niestety w rzeczonym temacie mam obecnie wiedzę niemal zerową, a prawie wszystko, co napiszę poniżej, to wynik moich luźnych przemyśleń. Choć z pewnością technikum w jakiś sposób mnie ukształtowało. Tym niemniej: nie ufajcie ludziom, którzy błyszczą tytułami naukowymi i niegdysiejszymi osiągnięciami 😉

Dlaczego jestem technikiem ochrony środowiska, a nie technikiem ekologiem? Dlatego, że nasz dyrektor miał pewną wiedzę dotyczącą tych zagadnień. Ekologia to określona gałąź nauki. Zajmuje się powiązaniami pomiędzy organizmami a ich środowiskiem życia. Aż tyle i tylko tyle. Ekologia nie ma nic wspólnego z ograniczaniem emisji dwutlenku węgla, używaniem pieluch wielorazowych, jedzeniem soi czy chodzeniem na bosaka. Tu już bardziej pasowałby (zresztą wprowadzony przez polskiego naukowca) termin sozologia, ale ekologia zawładnęła mediami, co oznacza jej zwycięstwo.

Co więcej – nie będę pisał o smogu. Najwyżej może parę słów. Dlaczego? No dajcie spokój. Przecież każdy o tym pisze. Znając się zresztą na tym równie dobrze jak ja, a może i gorzej. Smog był tylko po to, by tytuł was przyciągnął 🙂

Skoro już jesteście, to przemęczcie się i czytajcie dalej.

Jakiś czas temu miała miejsce katastrofa ekologiczna (wzorem Korwina powinienem przy tym słowie dodać: „tfu!” 😉 ) na skalę globalną. Pojawił się gatunek, który zaczął zanieczyszczać atmosferę gazem wcześniej występującym w powietrzu w znikomych ilościach. Wywołało to prawdziwy pogrom. Z powodu pojawienia się trucizny wyginęła większość gatunków zamieszkujących Ziemię do tej pory. Dzieła zniszczenia dopełnił gaz o podobnej strukturze, który zgromadziwszy się w górnych partiach atmosfery utrwalał zwiększanie się poziomu zawartości jego zabójczego „kuzyna” tuż nad powierzchnią planety.

Było to ponad 2 mld lat temu, a mowa o tzw. katastrofie tlenowej. Beztlenowe bakterie wiodły sobie przedtem sielski żywot, aż tu nagle (czyli na przestrzeni milionów lat) pojawiły się organizmy zdolne do fotosyntezy. To i kilka innych czynników spowodowało, że po kolejnych milionach lat tlen wspierany przez nowinkę atmosferyczną – warstwę ozonową –  ukatrupił niemal całą ziemską populację.

Dlaczego przypominam tę niemłodą już historię? Bo niemożebnie mnie drażni pewna narracja używana przy każdej okazji nie tylko przez tzw. „ekologów”, ale i przez większość ludzi „z ulicy”.

Ratujmy Ziemię. Chrońmy Planetę. Troszczmy się o nią, bo sobie bidulka nie poradzi z takim wrednym gatunkiem jak nasz.

Guzik prawda.

Co się stało Planecie po wyżej wspomnianym masowym wymieraniu? Ano, nic. Pojawiły się nowe gatunki, które odnalazły się idealnie w nowych warunkach. Po dłuższym czasie pojawiliśmy się w końcu my sami. Tylko dzięki owej katastrofie. Planeta krąży jak krążyła. Ona w takich sytuacjach tylko strzepuje pył z ramion. O ile w ogóle coś zauważy.

Nie róbmy z siebie szlachetnych dobrodziejów mówiąc o ratowaniu Matki Ziemi. Spójrzmy prawdzie w oczy. W ochronie środowiska chodzi o nasze tyłki. Jak sobie pościelemy, tak się wyśpimy. Kiedy wygubimy jakiś gatunek (co już się nam zdarzało), to się to odbije się to między innymi na nas. Zanieczyścimy czymś atmosferę – będziemy tym oddychać. Wywołamy wojnę nuklearną – staniemy się gatunkiem wymarłym.

Ziemia może najwyżej wzruszy ramionami. Pojawią się nowe gatunki, którym będzie zmieniony przez nas klimat pasował. Życie potoczy się dalej. Kto wie, może jakiś organizm „wynajdzie” np. fotosyntezę światła w ultrafiolecie? Dzisiejsze rośliny fotosyntezujące w spektrum światła widzialnego mają z niego tylko tyle energii, by przeżyć. Ultrafiolet mógłby im dać takiego kopa, że być może nauczyłyby się poruszać. Chodzić. Ba – myśleć.

Byłaby to inteligencja różna od naszej. Nasza jest z rodzaju stresowych. Nauczyliśmy się myśleć, bo tego wymagały warunki. Nie było innego wyjścia, by przetrwać jako gatunek. Organizmy pobierające całą potrzebną energię ze Słońca nie musiałyby się stresować. Mogłaby u nich wyewoluować zupełnie innego rodzaju inteligencja. Tak „na boku”. Nie wiadomo, czy takie istoty uznałyby Homo Sapiens za „braci w rozumie”.

Planecie w każdym razie nic nie grozi. Przynajmniej dopóki Słońce się nie zestarzeje. Skończmy zatem mówić o jej ratowaniu. Skupmy się na sobie. To nam przecież najlepiej wychodzi.

Ochrona środowiska, ochrona ginących gatunków zwierząt jest jak najbardziej w naszym interesie. Nasza ewolucja mocno przyhamowała odkąd nauczyliśmy się dostosowywać otoczenie do siebie, zamiast na odwrót – dostosowywać się do niego. Powinniśmy być bardzo zainteresowani utrzymaniem ekologicznego status quo.

Żeby statystyczny Kowalski przestał palić w piecu oponami, wyrzucać śmieci w lesie czy do jeziora, musi zrozumieć, że te działania szkodzą również jemu samemu. Człowiek raczej unika szkodzenia sobie. Ludzie potrafią nawet rzucić palenie, kiedy przekonają się o jego szkodliwości. A to z pewnością trudniejsze od wymiany materiałów na opał.

Do zmiany nawyków i świadomości trzeba lat. I czasem trzeba się sparzyć. Odczuć konsekwencje. Ustawą się tego nie zrobi. Zresztą za cztery lata wejdzie w życie kolejna ustawa, potem jeszcze inna… Nie wiem, jak bardzo szkodzi smog, czy elektrownia węglowa jest na dłuższą metę gorsza od jądrowej, jak wpłynie na środowisko zniknięcie wróbli, czy naprawdę podgrzewamy klimat – nie wiem tego. Nikt tego nie wie. Można przypuszczać, szacować, prognozować. Ale przekonamy się o tym dopiero po fakcie. I z tego faktu trzeba będzie wyciągnąć konsekwencje.

Jeśli chodzi o ludzi, bardzo ciężko jest prowadzić rzetelne badania nad skutkami pewnych czynników na ich zdrowie. Trzeba by mieć grupę osób wystawionych na owe czynniki i w miarę podobną grupę ludzi, którym ich oszczędzimy – a po latach porównamy stan ich zdrowia. Metody badawcze ze szkoły doktora Mengele są jednak moralnie co najmniej niepokojące 😉 Nie mamy i nie będziemy mieć danych doświadczalnych, które pozwolą nam jednoznacznie określić wpływ danego czynnika na środowisko (a tym samym na nas). Nie dowiemy się, czy Jan Nowak zmarł z powodu smogu, czy też z innych powodów. Środowisko jest tak złożonym systemem, że oddziałujące na nas czynniki są niezliczone i praktycznie niemożliwe do „ogarnięcia”. Organizm ludzki zresztą też.

Możemy jednak z pewną dozą pewności przypuszczać, że taki na przykład smog to nic dobrego. Nawet jeśli nie zabija, to cuchnie i szkodzi na różne sposoby. Jednym szkodzi, innym nie – ale jeśli zniknie, to tym drugim nic się nie stanie, a ci pierwsi odczują ulgę. Warto ograniczać jego emisję. Jeśli jednak chcemy to zrobić drogą zakazów i nakazów, to po drodze mamy do rozpatrzenia kwestię wolności osobistej. A z drugiej strony – czy moja wolność pozwala mi smrodzić sąsiadom?

Jesteśmy w Polsce. Był taki rysunek Mleczki. Facet czyta jakiś kodeks i mówi z uśmiechem: O, to teraz będziemy omijać zupełnie inne przepisy 😉 Nasza rogata polska dusza sprawi, że nałożenie nam kagańca raczej spotęguje negatywne zjawisko, niż mu zapobiegnie. Ponadto będzie to kolejny kroczek na drodze do całkowitej utraty szacunku dla prawa. Przepis gwałcący ludzką naturę może tylko zaszkodzić. A naturą naszą jest robić sobie dobrze. Jeśli już tworzyć jakieś przepisy, to takie, które spowodują, że palenie drewnem czy węglem będzie oznaczało robienie sobie dobrze.

Dość ratowania Planety, delfinów czy innych makaków. Ratujemy samych siebie dbając o własne środowisko i inne gatunki zwierząt. Jeśli ludzie to pojmą, pójdzie łatwiej.

Miałem jeszcze tu pisać ogólnie o ewolucji oraz o śmietniku, jaki sobie robimy nieco wyżej nad głowami, ale to jednak tematy na dwa osobne wpisy 🙂 Coming soon!

Comments

comments

Autor wpisu: Bart

Naczelny czasu traciciel