Teologia wykluczenia
czyli
powrót do Kościoła ciemną doliną
Autor tekstu: Krzysztof Sowiński
Jestem nawróconym grzesznikiem. Neofitą. Ex-walczącym ateistą, satanistą, poganinem. Jestem zarazem kimś, kto – przynajmniej we własnym pysznym mniemaniu – stara się być konsekwentnym.
Wraz z ukończeniem 18 roku życia jako ateista konsekwentnie złożyłem akt apostazji, w którym wymieniłem wszystkie okoliczności jakie, ściągają na mnie ekskomunikę latae sententiae (na mocy prawa).
Wraz z swym nawróceniem ponad rok temu, w piśmie do swego dawnego proboszcza i Jego Ekscelencji arcybiskupa Wiktora Skworca, zobowiązałem się odbyć dowolną pokutę, jaka zostanie na mnie nałożona. Nie nałożono żadnej.
Pouczony przez swego dawnego i obecnego proboszcza postanowiłem zrobić, co w mojej mocy, by dopełnić swojego powrotu na łono wspólnoty Kościoła poprzez uregulowanie swojego życia osobistego, a więc zawarcie sakramentu małżeństwa z kobietą, z którą dzielę swoje radości i smutki już dziewiąty rok. Kobieta ta wykazywała nie lada uprzedzenia wobec katolickiej wiary, jak i silny lęk, że ja, przez wiarę tą odmieniony, zmienię swój stosunek do niej. Bała się, że Chrystus jej mnie odbierze. Silne było w niej przekonanie, że jako katolik nie będę skłonny tolerować jej innowierstwa (jest poganką); że nie tylko nie będę zdolny okazywać szacunku jej wierzeniom, ale że wręcz wymuszę na niej konwersję pod groźbą rozstania.
Absurdalne, nieprawdaż? Bóg jest miłością. A miłość wobec niego objawia się w miłości wobec bliźnich: „Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25,40). Bóg kocha nas bezwarunkowo. Niezależnie od tego, jak bardzo upadliśmy, jak bardzo słabi, podli i nikczemni jesteśmy. Nie ma w Jego miłości żadnego warunku ani poprzeczki, jaką mamy przeskoczyć, aby na nią zasłużyć. On ją zwyczajnie nam daje, a my możemy ją przyjąć lub odrzucić. Ten wzór bezwarunkowej miłości my, katolicy, mamy wcielać w życie wobec bliźnich.
Stąd też bezzasadne były dla mnie lęki ukochanej. Sam wszakże do niedawna byłem niewierzący, dzięki czemu rozumiem jej wizję świata. Dlaczego cokolwiek miałoby się zmienić dla niej na gorsze? Dobra Nowina nie zasługiwałaby na swoje miano, gdyby miało być źródłem cierpienia i rozłamu. Teraz przecież zrozumiałem, jak bardzo egoistyczne i krzywdzące były niektóre moje postawy w naszej relacji. I choć jestem zobowiązany do ewangelizacji, tak też wiem, że muszę uszanować jej wolę, jej lęki i prawo do odrębności. Tak jak Bóg szanuję moje. Podstawą relacji z Bogiem jest jej dobrowolność. Do wiary nie można nikogo zmusić – wiary trzeba pragnąć.
Mówiłem jej to wszystko i brzmiało to dla niej egzotycznie. Bo przecież, jak mówiła, inni katolicy tacy nie są. Oni gardzą niewierzącymi, widzą ich jako przyszłych potępionych. W idealnym świecie katolika tacy jak ona w ogóle nie istnieją, a w najlepszym razie siedzą cicho, by nie razić prawowiernych swoją innością.
Tak to widziała, a ja przekonywałem, że to fałszywy obraz. Czas mijał i starałem się udowadniać, że nie ma czego się bać. W końcu przyniosło to owoce. Przekonała się, że nie stała się mi obca, że niczego na niej nie wymuszam. W tym momencie sama zaczęła zachęcać mnie, bym się nią nie przejmował i swobodnie modlił się czy chodził na mszę ilekroć tego potrzebuję. Pojawiła się przestrzeń, w jakiej można było mówić o małżeństwie sakramentalnym i tym, czego ono wymaga: ochrzczeniu dzieci i wychowaniu ich w katolickiej wierze.
Dla niej jako osoby innej wiary oczywiste było pierwsze wrażenie: poczucie dyskryminacji. Zasady są proste: jako katolik nie mogę się godzić na wychowanie moich dzieci w innej wierze. Musi być po mojemu. Ona musi się zrzec wobec naszych przyszłych dzieci wszelkich aspiracji ukształtowania ich po swojemu. Całą, naprawdę ważną przestrzeń swojego życia, schować wobec nich do kieszeni i w całości oddać mi. I tutaj kompromis staje się naprawdę trudny, w efekcie czego sprawa na długo stanęła w miejscu. Dopiero pewne wspólne, trudne i bolesne doświadczenie, sprawiło, że się zgodziła. Że utwierdziła się w przekonaniu, iż warto mi tę sprawę w całości powierzyć. Olbrzymi i bardzo znaczący akt dobrej woli i zaufania, za jaki zawsze będę jej wdzięczny.
W tym momencie od strony formalnej możemy już w pełni wejść w przygotowania do sakramentu małżeństwa. Mój proboszcz, złoty człowiek, zajął się kwestiami formalnymi: przygotowaniem dokumentów i uzyskaniem dyspensy biskupa na małżeństwo z osobą innego wyznania. My, podążając za wymogami tradycji, poszukaliśmy nauk przedślubnych. Prawdę mówiąc, tutaj była kolejna batalia, bo ukochana nie mogła zrozumieć, dlaczego ona jako nie-chrześcijanka ma w ogóle do nich przystąpić? Jednakże znowu dała się przekonać, wykonując kolejne już ustępstwo dla mnie.
Same nauki, z racji na swoją formę, nadawałyby się na temat odrębnej historii. Podsumowując: stanowiły mieszaninę truizmów oczywistych dla każdego emocjonalnie dojrzałego człowieka, anegdotek i przechwałek prowadzącego. Ukochana wszystko wytrzymała. Stało się jednak tak, że nie mogła zdążyć na kolejną sesję tych nauk z racji niefortunnych godzin pracy. Spytała prowadzącego co z tym zrobić. I tutaj się zaczęło. Nie ma żadnej innej możliwości. Nie, bo nie. Mamy się dostosować, bo wszyscy się dostosowują. On jeszcze nigdy nie miał takiej sytuacji i wyraźnie jest zirytowany, że my mu głowę zawracamy i wydziwiamy. Odeszliśmy z kwitkiem.
Od ponad roku pracuję wytrwale nad przełamaniem uprzedzeń ukochanej. Pokazuję jej Kościół z dobrych stron, a tutaj „pan na włościach”, stereotyp aroganckiego księdza, rozbija w pył moje wysiłki. Narzeczona już zaczyna mówić, że ona w końcu tego sakramentu do niczego nie potrzebuje. Urząd Stanu Cywilnego mamy tuż za rogiem. Uspokajam, tłumaczę, że mieliśmy pecha. Jeśli nie tu, to gdzie indziej znajdziemy. I szczerze dziękuję jej za cierpliwość, z jaką to wszystko znosi – z miłości do mnie.
Nie znalazłem nic. Wszystkie nauki rozkładem swym ignorują fakt, że ludzie pracujący na zmianę czy uzależnieni od komunikacji miejskiej w ogóle istnieją w tym kraju. Wszystkie weekendowe są zaś płatne. Nikogo nie zaskoczy zapewne, że na tym etapie narzeczona stwierdziła, że ona płacić nic nie będzie. Bo z jakiej racji ma płacić za coś, co jest wymagane obowiązkowo do sakramentu? Pyta mnie, czy sakramenty są na sprzedaż. Oczywiście nie, odpowiadam. Więc czemu to służy? Ona tego nie potrzebuje, przechodzi przez to wszystko dla mnie. I czas, by druga strona też stała się nieco bardziej skłonna do kompromisów i aktów dobrej woli, których ona sama już nieco dokonała. Nie znajduję na to kontrargumentów.
Więc brnę dalej. Szukam bezskutecznie opcji elastycznych darmowych nauk przedślubnych. Nic nie znajduję. Odzywam się na jednym z największych katolickich forów w kraju. 45 tysięcy członków, głownie natchnieni żarliwie religijni członkowie wszelakich wspólnot. Jedyna odpowiedź, jaką otrzymuję, to zarzut o kombinatorstwo. Wszak księża muszą z czegoś żyć, a ja jako dobry katolik jestem zobowiązany do wspierania wspólnoty. Tak, zgadzam się. Tu jednak idzie nie tylko mnie, ale i o narzeczoną. Ona się nie zgadza na opłacenie nauk, a ja nie mogę zignorować jej woli. Choćby z racji na to, ile ona już dla mnie na tej ścieżce dokonała ustępstw. Choćby tym zyskuje już prawo, by stawiać choć jeden własny warunek. I jak miałbym zachować jakąkolwiek wiarygodność w deklaracji uszanowania jej poglądów, jej inności? Przez odebranie jej tego?
W tym momencie zaczynają się rady opłacenia tych nauk za jej plecami. Zdeklarowani katolicy radzą mi okłamywać moją przyszłą żonę i budować małżeństwo na kłamstwie. Oczywiście nie godzę się na to. Pisałem wcześniej, że lubię o sobie myśleć, iż jestem konsekwentny. Nie będę kłamać, nie będę jej do niczego zmuszać. Od początku całej przeprawy relacjonuję jej wszystko. Nie ma między nami żadnych tajemnic. Zresztą, dostęp do sakramentów i cała teologia małżeństwa nie może się przecież rozbić o kilkadziesiąt złotych? Konsekwentnie szukam i drążę temat. W poszukiwaniu wdaję się w kolejne polemiki z braćmi i siostrami w wierze – z identycznym efektem. Kłamstwo w imię wyższego dobra, bądź absolutne niezrozumienie, dlaczego w ogóle respektuję zdanie narzeczonej. Przecież ona jest niewierząca. Mój obowiązek to ją przekonać, wymusić na niej by uległa. W dyskusjach coraz więcej agresji i argumentów ad personam. Ona na to patrzy i dociera do niej jedno: jej uprzedzenia były słuszne. Jako niewierząca jest i pozostanie dla katolików człowiekiem drugiej kategorii. Jej zdanie, jej prawo do autonomii, inności, do jej własnej wolności przekonań – zwyczajnie nie istnieje dla tych ludzi. Jest za to coraz wyraźniejsza pogarda z ich strony.
Miłość nie posługuje się przemocą, miłość nie podporządkowuje sobie siłą. Miłość przychodzi jako prośba i dar. Takie też winny być jej owoce. Tak to rozumiem ja, były poganin. Dlaczego zatem mam siłą wymuszać coś, co ma być dobrowolne? Jeśli sakrament małżeństwa nie jest owocem świadomej decyzji i wolnej woli, czy to go nie unieważnia?
Nasuwa się kolejne pytanie: Jak można mówić o ewangelizacji, trosce o zbawienie tych, którymi się gardzi? Na początku pisałem o doskonałej miłości Boga. Mieści się w niej akceptacja tego, jacy jesteśmy, z całym zestawem naszych wad i słabości. Takim przychodzi do nas Bóg, który dla nas stał się człowiekiem, abyśmy mogli go dotknąć i poznać. I tak my, chcąc prawdziwie naśladować go, musimy iść do tych, którym chcemy i winniśmy pomóc. Czyli także niewierzącym. Chrystus zaprasza nas do siebie i nie mówi: „Zrzuć z siebie ten ciężar a pozwolę Ci iść za sobą”, lecz: „Pozwól mi pomóc Ci go nieść. Pozwól Mi, bym Ci pomógł. Bym dopełnił Twoje życie, bym napełnił je światłem. Bo kiedy zaprosisz Mnie do swego życia, Ja będę mógł je odmienić tak, byś był szczęśliwy i wolny. Ilekroć tego zapragniesz, Ja będę obok, by pomóc Ci wstać z kolan i dalej iść z Tobą”. Takiego Chrystusa poznajemy na kartach Ewangelii, w pismach Ojców i Matek Kościoła, w objawieniach kolejnych mistyków. Takiego Chrystusa my katolicy mamy zaszczyt, radość i obowiązek przedstawiać światu i nieść jako Dobrą Nowinę tym, którzy jeszcze Go nie poznali. Którzy wciąż jeszcze sami dźwigają ciężki kamień swoich lęków, słabości i strachu.
O takim Chrystusie opowiadałem mojej ukochanej. Mam jednak głębokie wątpliwości, czy moi bracia w wierze, z którymi stoczyłem batalię o nauki przedślubne, też o Nim pamiętają. Jak katolicy mają przekazać Dobrą Nowinę, jeśli zapominają, czym jest jej esencja?
I proszę mnie dobrze zrozumieć: szczerze sądzę, że ten problem nie dotyczy nawet większości z katolików. Jednak wyraźnie jest obecny. Pod nawałem przyzwyczajeń, wygodnego i jakże ludzkiego samozadowolenia, a również i przyziemnych problemów, zapominamy o samym sednie Dobrej Nowiny. Zapominając zaś, czemu służyć ma to wszystko, na co się składa Kościół, stajemy się upośledzeni i niezdolni w realizacji jego misji. Nie oznacza to zarazem, że obrzędy i instytucje, od których boleśnie się odbiliśmy, są czymś niepotrzebnym i szkodliwym. Wręcz przeciwnie – to one są kośćcem, na jakim opiera się wspólnota Kościoła. Jednakże bez skłonności do ustępstw, do świeżego spojrzenia ponad parafialną senną codzienność, tracą zdolność skutecznego niesienia Chrystusa tym, którym być może jeden mały akt dobrej woli pozwoliłby Go poznać. Czasem ten jeden akt dobrej woli jest wszystkim.
„4 Miłość cierpliwa jest,
łaskawa jest.
Miłość nie zazdrości,
nie szuka poklasku,
nie unosi się pychą;
5 nie dopuszcza się bezwstydu,
nie szuka swego,
nie unosi się gniewem,
nie pamięta złego;
6 nie cieszy się z niesprawiedliwości,
lecz współweseli się z prawdą.„
1 Kor 13, 4-6